Zacznę makabrycznie. Co spodziewamy się zobaczyć otwierając wiekowy, zmurszały od upływu lat grób? W zdecydowanej większości przypadków powinniśmy oczekiwać widoku starych, wyschniętych kości wraz z czaszką z zastygłym wyrazem. Nie zobaczymy tkanek łącznych, mięśni, ścięgien czy nerwów pozwalających na wyrażanie emocji. Po co więc w ogóle taki grób otwierać? Cóż, większość z normalnych ludzi nigdy by tego nie zrobiła, nawet pod wpływem przemożnej ciekawości czy emocjonalnych związków z jego rezydentem. A jednak fani kupią pewnie "Sol Invictus" licząc na ponowne muzyczne objawienie zaserwowane nam przez od dawna milczące Faith No More. Niestety, nie znajdą oni na nowej płycie więcej życia i emocji niż w kilkunastoletniej mogile.
Od czasu „Album Of The Year” z roku 1997 bardzo dużo się zmieniło na
rynku muzycznym. I chociaż FNM zawsze podążało niejako pod prąd
panujących trendów, to nie da się zupełnie ignorować zmian
stylistycznych wyznaczających aktualne kierunki w których podąża branża.
Albo inaczej, oczywiście można próbować je ignorować, ale trzeba to
robić z głową. Mieć ciekawy przekaz, dobrze opracowane utwory albo
porywający i spójny koncept płyty. "Sol Invictus" nie ma, moim zdaniem, żadnego z tych
elementów i jest po prostu nudny. Opinia ta brzmi jak szarganie
świętości, ale bądźmy szczerzy: co tak naprawdę oferuje nam najnowsze
dzieło FNM? Muzycznie, tekstowo, aranżacyjnie - niewiele. W przypadku
tego zespołu nie można mówić o odejściu od dotychczasowej stylistyki, bo tej
nigdy nie dało się wyraźnie określić.
Problem polega na tym, że z samej wolności muzycznej, którą zespół
hołubił w przeszłości zrobiła się nieciekawa sztampa. Nadal mamy tu głos
Mike’a Pattona, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że nawet linie
wokalne przygotowano bez większego zaangażowania czy pomysłu ("Cone Of
Shame", "Separation Anxiety"). Patton jest oczywiście genialnym
wokalistą, ale swój geniusz pokazywał przede wszystkim poza FNM i
jedynie na „Angel Dust” dał szerszy popis własnych umiejętności.
Większość kompozycji sprawia wrażenie napisanych na
kolanie, w trakcie wspólnego jammowania, którego tematem przewodnim miało być
„Ah, pamiętacie stare dobre lata, kiedy mieszaliśmy na muzycznym rynku?”.
Niestety, duch tamtych lat już nie wróci. Muzycy są zapewne również na innym
etapie rozwoju psychosomatycznego, co powoduje że próba powrotu do bohaterskiej
przeszłości zespołu przypomina aplikowanie ładunku elektrycznego trupowi -
życia w ten sposób się nie wskrzesi. Nawet potwór Frankensteina zbudowany był z
różnych części składowych, aby eksperyment ożywienia mógł się powieść.
Słuchając "Sol Invictus" mam przed oczami
trzy małpki: jedna zasłania uszy (nie słuchamy muzyki, aby przypadkiem się
czymś nie zainspirować), druga zasłania usta (nasze teksty tak naprawdę nic nie
przekazują) a trzecia oczy, bo po co dostrzegać braki właśnie przygotowanego
materiału. Na albumie są w moim odczuciu tylko dwa momenty, w którym muzyka FNM
wzbija się ponad przeciętność. Pierwszym jest "Matador", charakteryzujący
się ciekawą melodią, poetyckim tekstem, oraz niestety wymęczoną linią wokalną,
drugim zaś jest "Black Friday". To jednak za mało by uznać płytę za
udaną.
Faith No More kazało
nam długo czekać na kolejny album. Pytanie brzmi, czy tak naprawdę, ktoś
odliczał dni dzielące nas od daty premiery? Czy szum związany z nowym albumem
został wywołany przez wciąż szerokie rzesze fanów czy sprawny marketing zespołu
i wytwórni? Faith No More jest legendą lat dziewięćdziesiątych i tak powinno
zostać. Chociaż wielu wieszało psy na "Album Of The Year", to uważam,
że doskonale podsumowywał on działalność grupy i powinien nadal zamykać jej
dyskografię. Po co igrać z ogniem? Warto kończyć jak Metallica, która rozmienia
się na drobne coraz to bardziej nudnymi, przewidywalnymi i nieszczerymi
albumami, wciąż myśląc, że ktoś czeka na ich kolejny krążek? W przypadku
"Sol Invictus" nie jest jeszcze aż tak źle. To nadal jest Faith No
More, które znają fani. Tyle że mniej pomysłowe, mniej buntownicze, mniej (o
dziwo!) dojrzałe i dopracowane. "Sol Invictus" sprawia wrażenie
płyty, która musiała powstać, ale niekoniecznie ze względów czysto muzycznych.
Zespół nie zdołał wzbić się poza przeciętność. A szkoda.
Kuba Kozłowski: 3 -
U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
Kuba Kozłowski: 3 -
U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
Tekst ten ze zmianami ukazał się pierwotnie w serwisie www.dnamuzyki.net do którego serdecznie zapraszam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz