Rok 2014.
Los Angeles, Hollywood. Odbywa się właśnie kolejna edycja
corocznej imprezy organizowanej przez opiniotwórcy magazyn Classic Rock. Jednym
z bohaterów gali jest Ozzy Osbourne. Wchodząc na tzw. „ściankę” Ozzy
postanawia, jak miało to miejsce nie jeden raz w przeszłości, zrobić z siebie
głupka. Widać jednak, że znajduje się już w zdecydowanie lepszej formie niż w
trakcie kręcenia „The Osbournes”- reality show które zupełnie obdarło go z
jakichkolwiek przejawów godności.
Tym razem
nie trzęsie się, nie ucieka mętnym wzrokiem gdzieś w dal a i jego sposób
mówienia stał się ponownie przynajmniej w miarę zrozumiały. Gdy tak Ozzy
radośnie pozuje z nagrodą pada pytanie od dziennikarzy – „Ozzy, jak to jest być
żywą legendą”. „Na pewno jestem żywy”-odpowiada-, „ale nie wiem czy jestem
pieprzoną legendą”. I nawet wówczas Ozzy skłamał. Jego normalne funkcjonowanie
jako myślącej, reagującej i świadomej jednostki już dawno zostało bowiem
zachwiane przez kokę, wódę, hasz i wszystkie inne zażywane specyfiki. Obowiązek
myślenia i decydowania o sprawach związanych z karierą (i nie tylko) lata
wcześniej przejęła na siebie Sharon Osborne. Ozzy za to bez wątpienia był i
jest legendą. Tyle, że legenda ta została stworzona w sposób sztuczny. I to
wcale nie przez niego samego, a raczej za jego plecami. Nie przy współudziale
innych muzyków- a ich kosztem. Tak jak w świecie muzyki pop co jakiś czas
tworzy się z niczego nowe gwiazdy mogące zaspokoić wymagania młodzieńczych
fanek muzyki dyskotekowej, tak kariera Ozzego została rozpędzona przez Boba
Daisleya, Randy Rhoadsa, Lee Kerslake’a i Jake E. Lee. Ci działali właściwie
wbrew Ozzemu, który stawiał za cel swojego życia zapić się i równocześnie- nie
narobić. Z kolei mózgiem całej operacji pozostawała bezlitosna Sharon Arden.
Bardzo szybko jednak wpływ wspomnianych osób na kształtowanie kariery Ozzego
stał się niedogodnością, którą Sharon wszelkimi siłami starała się wymazać z
archiwów rock’n’rolla.
Jak Ozzy
tworzy muzykę
Na tej samej
imprezie, której celem było nagrodzenie albumu „Blizzard of Ozz” – klasycznego,
wybitnego albumu heavy rocka, pojawiła się rodzina Rhandego Rhoadsa. Nie było
twórcy wszystkich tekstów zawartych na albumie, Boba Daisleya, ani oryginalnego
perkusisty zespołu, Lee Kerslake’a- Ci nie zostali zaproszeni jako że starali
się w przeszłości wywalczyć od Osbourne’ów należne im tantiemy. Rodzina
Rhoadsa była jednak, do pewnego stopnia, mile widziana. Randy zmarł tragicznie
w młodym wieku i nie zdążył skłócić się ani z Sharon, ani z Ozzym- choć przed
śmiercią planował już zostawienie zespołu mocno dającego w palnik Osbourne’a.
Nie byli jednak na tyle mile widziani, aby otrzymać wyróżnienie dla brata w
blasku reflektorów. Nie- wkład autora całej niemal muzyki na albumie został
doceniony na tyle, że w ogóle nagrodę otrzymał. Rodzina Rhoadsa odebrała ją
jednak w papierowej torbie gdzieś na zapleczu po czym poproszona została o
opuszczenie gali. Dość mocno koliduje to z pełnymi miłosnej egzaltacji peanami
jakie na cześć Randego wygłaszał Ozzy w swojej autobiografii:
„Jak ten
facet grał… To trzeba było usłyszeć. Był taki dobry, że o mało się nie
rozpłakałem (…)Nie mogłem zrozumieć, czemu w ogóle chce się zadawać z takim
zapitym bubkiem jak ja”
No
właśnie…Być może Ozzy wcale nie wiedział o tym, że rodzina jego muzycznego
anioła stróża dostała nagrodę po czym kazano jej spadać. Mogła przecież
załatwić to Sharon, bez której przyzwolenia i akceptacji nie odbyłaby się żadna
gala z udziałem Ozzy’ego. To jednak nie tłumaczy tego, że Ozzy nigdy nie
zająknął się ani słowem o wkładzie swoich współtowarzyszy, którzy w czasie
kiedy on leżał zalany w trupa starali się postawić jego karierę do pionu. Nie
tłumaczy to jego milczenia na „ściance” kiedy mógł bez najmniejszych problemów
wspomnieć o wkładzie swoich towarzyszy z czasów prac nad debiutem. Tak- Ozzy
jest legendą. Jest jednak również jedną z najbardziej odrealnionych,
zakłamanych i ubezwłasnowolnionych gwiazd rocka jakie kiedykolwiek chodziły po
ziemi. Pierwsze trzy płyty zespołu pokazują to najdobitniej.
Umawialiśmy
się inaczej
Bob Daisley,
Lee Kerslake i Randy Rhoads zostali przyjęci do składu w czasach kiedy Ozzy
musiał walczyć nie tylko z uzależnieniami ale i powszechną opinią obiboka i
lenia. Po opuszczeniu Black Sabbath Ozzy skazywany był na niebyt. Sam nie
potrafił dźwignąć się z kanapy a nie było nikogo, kto mógłby mu w tym pomóc.
David Arden (syn Dona), pełniący wówczas obowiązki jego managera rozpoczął w
prawdzie pewne kroki umożliwiające muzykowi założenie nowego zespołu, jednak inicjatywa
musiała być po stronie zaproszonych do współpracy osób. Ozzy nie komponował.
Ozzy nie pisał tekstów. Co więcej, Ozzy nie zawsze był w stanie zaproponować
coś więcej niż luźną melodię nuconą wzdłuż prezentowanych mu riffów.
Niezależnie
od tego udało się zachęcić do współpracy znanych na scenie weteranów. Eks
muzyka Widowmaker i Rainbow, Boba Daisleya oraz Lee Kerslakake’a perkusistę
współpracującego wcześniej z Uriah Heep. Ci, wzmocnieni przez młodego,
wybitnego gitarzystę Randego Rhoadsa stanowić mieli szkielet zespołu Blizzard
of Ozz. No właśnie- zespołu. Pisząc muzykę, przygotowując teksty i składając w
jedną całość album byli przekonani, że biorą udział we wspólnym projekcie. Bob
Daisley:
„Płyta nigdy
nie była przygotowywana jako album solowy Ozzego. Byliśmy zespołem od
pierwszego dnia, gdy Randy, Ozzy i ja zaczęliśmy wspólną pracę nad piosenkami i
przesłuchaniami perkusistów. Kiedy w końcu znaleźliśmy odpowiednią osobę- Lee
Kerslake’a- Randy, Lee i ja nalegaliśmy na przyjęcie jakiejś nazwy dla zespołu
zamiast forsowanego przez wytwórnie pomysłu, aby projekt nazwać „The Ozzy
Osbourne Band” albo po prostu „Ozzy”- obie propozycje odrzuciliśmy. Za dużo
dawaliśmy z siebie pisząc piosenki, aranżując je i produkując album by po
prostu usunąć się w cień. Gdy pojawiła się sugestia nazwy „Blizzard of Ozz”
zgodziliśmy się na nią, bo przynajmniej przypominała nazwę dla zespołu. Randy nigdy
nie był osobą, która potrafiłaby wziąć sprawy w swoje ręce, więc kiedy ja i Lee
zostaliśmy wywaleni, Randy nie miał już w tej kwestii sojuszników i skończył w
solowym projekcie Ozzego Osbourne’a"
(www.bobdaisley.com)
I, Kaiserjnr, CC BY 2.5, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=2359124 |
W
początkowych ustaleniach bezproduktywny Ozzy miał przynajmniej zapewnić
zainteresowanie prasy. Zresztą trzeba przyznać, ze jego wokal nadal był
intrygujący. Reszta miała znaleźć się w rękach doświadczonych profesjonalistów
i młodego wirtuoza. Podział zadań był jasny. Równie jasne, w odczuciu muzyków,
było to, że za swoją pracę będą sprawiedliwie wynagradzani. Niestety- byli w
błędzie. Ze względu na kwestie promocyjne zgodzono się, aby na okładce
wyeksponować nazwisko Ozzego- ot taki mały marketingowy wybieg, który mógł
zwiększyć sprzedaż. Płyta zespołu „Blizzard of Ozz featuring Ozzy Osbourne” po
opuszczeniu tłoczni zmieniła się jednak dziwnym trafem w „Ozzy Osbourne
Blizzard of Ozz”. Powstała więc solowa płyta artysty, który nie miał właściwie
żadnego wpływu na jej ostateczny kształt. Co nie przeszkadzało Ozzemu pisać w
swojej autobiografii:
„Czułem się
bajkowo, bo wreszcie miałem nad czymś kontrolę, wreszcie dokonałem czegoś
konkretnego”.
A w booklecie do zremasterowanej wersji albumu: „ Rozpocząłem nagrywanie płyty w 1979 roku”
Takie sformułowania
Brytyjczycy zwykli określać słowami wishful thinking… Również kwestię
odejścia od planów powołania zespołu „Blizzard of Ozz” – czując się zapewne
zmuszony do wyjaśnień- Ozzy przedstawiał w bardzo charakterystyczny sposób:
„Mniej
więcej wtedy Bob i Lee zaczęli psioczyć i wydziwiać, od czego dostawałem
pierdolca (…) Od samego początku Bob chciał, żeby zespół nie występował pod
szyldem Ozzy’ego Osbourne’a, tylko miał konkretną nazwę. Nie rozumiałem tego.
Czemu po odejściu z jednej kapeli miałbym grać w innej (…) Gdyby Bob i Lee
przyszli do Jet Records i powiedzieli od razu, że chcą grać z Ozzym na równych
prawach, odpowiedziałbym: <<Nie, dzięki, już to przerabiałem. Nie chcę,
żeby inni mną rządzili. Cześć>>”
Cóż- problem
polega jednak na tym, że właśnie tak Bob i Lee zrobili. Jak zaznacza sam Ozzy
od początku chcieli grać na równych prawach. A Ozzy będąc w głębokim kryzysie
właśnie to im zapewnił. Do czasu gdy management przejęła Sharon Arden. Jej
wpływ na całą sytuację podkreślają również Steven Machat, prawnik Dona Ardena w
swojej książce „Gods, Gangsters & Honour”:
„Sharon nie
była zadowolona z tego, że Kerslake, Rhoads i Daisley mieli tak olbrzymi wpływ
na kształt muzyki Ozzego. A mówiąc dokładnie nie była zadowolona z tego, że
mieli być oznaczeni jako współautorzy. Wydawało mi się to raczej zabawne
ponieważ prawda była taka, że Ozzy ledwo wytrzymywał udział w sesjach
nagraniowych, w tak złym stanie się znajdował. W tamtym czasie Ozzy przyćpał i
wypił odrobinę za dużo. Był zależny od swoich kolegów z zespołu i od ich
kreatywności”.
Chociaż
dotychczasowe problemy stanowiły dla muzyków bolesną nauczkę, zwracając uwagę
na wielkie zdolności manipulacyjne Sharon Osbourne, współpraca była dalej
podtrzymywana. Jak się okazało, zmiana nazwy zespołu dla Sharon i Ozzego
stanowiła jedynie rozgrzewkę.
Dalsze ciosy
poniżej pasa
Tuż po
nagraniu „Diary of The Madman” Kerslake i Daisley zostali wyrzuceni niezależnie
od tego, że wraz z Randym stworzyli całą muzykę na album. Gdy płyta została
opublikowana okazało się ponadto, że nie przyznano im współautorstwa żadnego z
utworów. Tym samym nie wypłacano tantiem. W ten prosty sposób sprawiano
wrażenie, że autorem tekstów był Ozzy, który zresztą w licznych wywiadach
bezwstydnie mówił: „gdy ja napisałem, gdy ja nagrałem, gdy ja wpadłem na
pomysł”.
Jednak
„złotą koronę perfidii” przyznać należy innemu posunięciu Sharon i Ozzego.
Zdając sobie sprawę, że z usług Daisleya można by jeszcze skorzystać w
przyszłości, postanowili wesprzeć go w sądowych bataliach z Donem Ardenem i Jet
Records. Rodzina Osbourne’ów otoczyła go wręcz czułą opieką.
Zapomnieli
jedynie wspomnieć, że od lipca 1983 cały katalog należał już do muzyka i jego
żony. Tym samym to oni zobowiązani byli wypłacać tantiemy. Dzięki skierowaniu
basisty na zły trop zyskiwali czas (w którym mogli dalej wykorzystywać
zdolności Daisleya) i spokój (bo nie musieli głowić się w jaki sposób załatwić
problem tantiem). Bob Daisley:
„ Ozzy i
Sharon pomagali nam (pozew złożył też Lee Kerslake- przyp. JK) w naszej
pierwszej sprawie przeciwko Donowi i Jet Records w 1982 i dalej nam
<<pomagali>> doskonale zdając sobie sprawę, że od roku 1983
wszystkie prawa do albumów należały do nich. Kiedy przejęli prawa własności
przejęli równocześnie obowiązek płacenia nam, czego nie zrobili do dnia
dzisiejszego”.
Gdy muzycy w
roku 1990 dowiedzieli się w końcu, że przez ostatnie kilka lat byli robieni „w
konia” zaczęli pozywać Ozzego. Reakcją Sharon, jak można było przypuszczać, nie
było uczciwe opłacenie autorów kariery jej męża- zamiast tego w 2002 roku
zaangażowała aktualnych muzyków z zespołu towarzyszącego Ozziemu do ponownego
nagrania nuta po nucie ścieżek Daisleya i Kerslake’a.
Ciekawy
przypadek Jake’a E. Lee.
O tym, jak
olbrzymi wpływ na twórczość Ozzy’ego miał Bob Daisley świadczy wspomniany już
fakt, że wielokrotnie wzywano go na pomoc. Cały album „Bark at The Moon” oraz
duża część „The Ultimate Sin” napisane zostały przez Boba Daisleya i Jake E.
Lee zatrudnionego po śmierci Randego Rhoadsa. I chociaż Bob Daisley zgodził się
napisać teksty i muzykę na trzeci album jako „ghostwriter” (ze względów na
różne prawne komplikacje) to Sharon nie cofnęła się przed postawieniem pod
ścianą młodego gitarzysty. Ten miał zagwarantowane współautorstwo
przygotowywanych przez siebie utworów. I podobnie, jak było to z kwestią nazwy
zespołu- na samym końcu zmieniono warunki. Gdy pod koniec długiej sesji
przedstawiono Jake’owi umowę (o którą wcześniej wielokrotnie się dopominał)
odnalazł w niej paragraf mówiący, że zrzeka się wszelkich praw do muzyki i
oświadcza, że jej autorem jest Ozzy Osbourne, dalej, że nie będzie w
przyszłości zgłaszał żadnych roszczeń a o całej sprawie nie wolno mówić mu
publicznie. Jake E. Lee:
“Spojrzałem
na Sharon i mówię: nie tak się umawialiśmy. Ona na to: to prawda- nie tak się
umawialiśmy. Dlaczego myślisz więc, ze to podpiszę?-pytam. A ona odpowiada: Jak
nie podpiszesz to wówczas damy ci bilet na samolot, wrócisz do domu i ustawisz
się w kolejce chętnych do pozwania nas do sądu. W międzyczasie my i tak
będziemy w posiadaniu twoich nagrań, znajdziemy innego gitarzystę, on przerobi
twoje ścieżki, a ty zostaniesz z niczym” (blabermouth.com).
Nie trzeba
mówić, że Jake E. Lee umowę podpisał. Ponownie jedynym twórcą muzyki uznano
więc Ozzego- co jest tym bardziej bezczelne, że nie gra on na żadnym
instrumencie. Nie można zaprzeczyć, że był to bardzo przyjemny sposób budowania
swojej własnej marki nikłym wysiłkiem. Tyle, że wszyscy ci muzycy w końcu
faktycznie znaleźli się w kolejce do pozwu. Wszyscy też zaczęli publicznie
mówić o praktykach Ozzy’ego. Następnym razem gdy będziesz czytelniku słuchał
pierwszych czterech albumów Ozzego (nie mówiąc już o „No More Tears” gdzie
pokaźną część materiału przygotował po koleżeńsku Lemmy Kilmister) zastanów
się, czyje są to tak naprawdę płyty.
ZAINTERESOWAŁ CIĘ TEKST? DOWIEDZ SIĘ WIĘCEJ O OZZYM I BLACK SABBATH:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz