W całej swojej karierze, szkocki Nazareth nie opublikował dzieła tak dojrzałego
i przemyślanego co, legendarny już obecnie, album „Hair of The Dog”. A płyt
zespół zarejestrował niemało. Patrząc z punktu widzenia zasad, czy szablonów
muzycznych, kształtujących hard rockową stylistykę można nawet bez wielkiej
przesady stwierdzić, że jest to płyta kompletna.
Poczynając od
samej zawartości muzycznej po doskonałą, działającą na wyobraźnie okładkę
autorstwa Davida Fairbrothera (rozłóżcie ją i połączcie z drugą częścią
ilustracji zawartą na tyle winyla aby uzyskać pełen, niesamowity, efekt)
wszystko zdaje się tu do siebie doskonale pasować. Całość wydania tworzy zwarty
i logiczny twór, co jeszcze dodaje albumowi siły oddziaływania. Ale
najważniejsza jest tu muzyka. A ta trafia od razu do podświadomości i odmawia
jej opuszczenia. Album, który początkowo
miał nosić tytuł „Son of the Bitch” (bo Nazareth nigdy nie kryli się ze swoim
typowo rockowym „wykolejeńczym” podejściem do życia) rozpoczyna utwór tytułowy:
fantastyczny, energetyczny, hard rockowy z krwi i kości hymn. Następnie „Miss
Misery” genialnie zaśpiewany przez Dana McCafferty’ego, zbudowany na prostym,
ale pełnym charakteru riffie. W europejskim wydaniu następny w kolejce znajduje
się balladowe, uspakajające „Guilty”, którego
w wersji amerykańskiej zastąpił kower kompozycji The Everly Brothers „Love Hurts”.
Po krótkim wyciszeniu wracamy na właściwe tory, dzięki arcy-rockowemu „Changin’ Times”. Riffu powtarzającego się przez niemal całą
kompozycję nie da się wywalić z głowy.
Do
najjaśniejszych, najlepszych momentów tej i tak doskonałej płyty należą jednak
przede wszystkim dłuższe, bardziej skomplikowane muzycznie „A Beggar’s Day”
połączony w jedno z „Rose in The Heather” oraz genialna ballada (ale bez
ckliwości!) „Please Don’t Judas Me” – utwór przepełniony duszą i nastrojem,
przy zachowaniu charakterystycznego dla Nazareth ciężaru. Kompozycje te
rozdziela bardziej tradycyjne „Whiskey Drinkin’Woman”. Co ciekawe, album
charakteryzuje również na w poły progresywny sznyt dodający barwy stricte hard rockowym
kompozycjom. Nie oszukujmy się jednak, fani tradycyjnego proga mogą nie znaleźć
tu wiele dla siebie, a wspomniane elementy progowe mogą bardziej wynikać z
mojego odczucia niż rzeczywistości. Bardziej eksperymentalne muzycznie wycieczki
umaczane są bowiem niewątpliwie w
oblepiającej wszystko, gęstej bluesowej mazi.
Całość „Hair of
the Dog” rozpiera duch przydrożnych
barów dla Harleyowców, nocnych podróży przez bezdroża, testosteron, poczucie
wolności i skumulowana energia. Nie ma tu jednak efekciarstwa i tanich
kompozycji nastawionych na szybką radiową karierę. A mimo to nie brakuje
melodii. I chyba w tym właśnie tkwi wielkość tej płyty i zespołu. Ten album
jest surowy i szczery do szpiku kości a jednak nie ucieka w jazgot i chaos.
Każdy utwór budowany jest na bazie doskonałych riffów Manny’ego Charltona i
genialnego, ostrego niczym kawałek stłuczonej butelki wokalu McCafferty’ego.
Nawet „Love Hurts”, wspomniany już kower, z którym zespół pod względem
komercyjnym najczęściej jest kojarzony, unika sztampy i banału. Płyta „Hair of
The Dog” należy do najwybitniejszych przedstawicieli męskiego, twardego hard
rocka. A status ten całkowicie się jej należy. Dzieło niemal wybitne.
Kuba Kozłowski, Ocena: 5+
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz