Nie chodzi mi o sam proces
słuchania. Tutaj nie ma w zasadzie żadnych ograniczeń: jeden lubi słuchać w
samochodzie, kto inny w trakcie prasowania koszul. Chodzi mi raczej o
stylistyczne podziały i mury stawiane pomiędzy różnymi gatunkami. Niedawno
odbyłem miłe spotkanie z jednym bardziej znanych w Polsce specjalistów od
muzyki ciężkiej. Rozmawialiśmy między innymi na temat przygotowywanej książki i
zmian w polskiej scenie metalowej na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat.
W pewnym momencie mój rozmówca
zauważył, że wielu dawnych, oddanych słuchaczy black i death metalu odwróciło
się w pewnym momencie od muzyki, twierdząc, że zaczęła na nich źle wpływać - wywoływać
depresje i wewnętrzny niepokój. Podkreślmy, że nie chodziło tu bynajmniej o
lekkie i popularne kapele pokroju Metalliki, Anthrax czy innych twórców,
ocierających się o mainstream. Chodziło o podziemne kapele, grające muzykę
bardzo mocno napiętnowaną emocjonalnie. Ta emocjonalna nawałnica, przyjmowana
regularnie w dużych dawkach i bezrefleksyjnie doprowadziła w pewnym momencie do
silnej awersji, wpływając równocześnie na ich codzienne życie. Wszystko w myśl
Nietzche’owskiej zasady: „Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na
ciebie”.
Zaintrygowało mnie to. Jak bowiem
bardzo trzeba być poświęconym muzyce, by zaczęła ona determinować cały świat
danego człowieka. Na pewno wpływ na to ma również otoczenie – znajomi,
przyjaciele, grupy towarzyskie wzmacniające jeszcze odczucia i oddanie (nawet
czasami wbrew woli) danej stylistyce. I nie odnosi się to wyłącznie do black
czy death metalu. Taka sama przypadłość trawi fanów progresywu czy jazzu.
Wszystkich ich (tych najwytrwalszych) cechuje nieznośny elitaryzm. Są bez
wątpienia specjalistami w swoich dziedzinach ale równocześnie ignorantami,
niepotrafiącymi dostrzec niczego wartościowego w innych gatunkach. Stają się do
pewnego stopnia wykrzywionym obrazem sympatyka muzyki – takim „Grinchem” który
zamiast kraść święta kradnie innym (i sobie) przyjemność z obcowania z
różnorodną twórczością. Nie zawsze tak jest, ale na tyle często, by móc pokusić
się o uogólnienie.
Konstatacja, że zbytnie oddanie jednej,
konkretnej stylistyce, może zacząć mieszać nam w głowie jest niepokojąca,
chociaż jak najbardziej logiczna. Przesadźmy z opalaniem a sparzymy sobie skórę.
A jednak osoby, które potrafią łączyć najróżniejsze gatunki muzyczne, dla
których nie ma nic dziwnego w wysłuchaniu, na przykład, Emperor by następnie
chwycić za Genesis uważane są za ignorantów i muzycznych nieuków. Najczęściej
właśnie ze strony „subgenre junkies” zdolnych do czerpania radości z albumów raptem
kilkunastu kapel. A przecież stanowi to całkowite zaprzeczenie samej idei
muzyki.
Muzyka to (chociaż oczywiście
stosuje frazes) emocje. Emocje towarzyszą artystom w trakcie tworzenia i,
przynajmniej powinny, towarzyszyć odbiorcy w trakcie odsłuchu. Przede wszystkim
jednak, emocje te, pomiędzy różnymi albumami różnych wykonawców, mogą być całkowicie
odmienne. W moim przypadku słuchana muzyka zawsze koresponduje (świadomie czy
nieświadomie) z nastrojem, z zewnętrznymi okolicznościami, porą dnia czy roku.
Być może jednak „koresponduje” nie jest dobrym słowem. Powinienem był raczej
napisać „rezonuje”. Oznacza to, że bardzo często mając dobry humor posłucham
sobie mrocznych dokonań norweskiego Burzum. Jak jestem wściekły zrelaksuje mnie
Clannad. Gdy jadę samochodem włączę southern rocka. Nieważne zresztą co i gdzie
słuchamy, ważne jednak, że tak jak we wszystkim, w muzyce ważna jest różnorodność
i zmiana. Jak bardzo byśmy nie lubili frytek z McDonalda nie będziemy ich jeść
bez przerwy, bo w końcu żołądek się zbuntuje, a na wspomniane frytki do końca
życia nie będziemy mogli już spojrzeć.
Mniej więcej taki los spotkał
wzmiankowanych na początku słuchaczy metalu. Ci, zamiast wprowadzić jakąś
odmianę i posłuchać czegoś stylistycznie obiegającego od wytworzonego w głowie „kanonu”,
ale intrygującego na zupełnie nowym poziomie percepcji, wciąż walili w siebie
metal. Robili to do momentu, w którym nie mogli już go znieść, sprawiał im
niemal fizyczny ból i intensyfikował niechęć. Warto więc pamiętać, że jedną z
największych zalet muzyki jest jej jednorodność i każdy, kto z niej nie
korzysta robi sobie bardzo dużą krzywdę.
Kuba Kozłowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz