Długo siadałem do recenzji albumu „Slaves of Apocalypse” bo, szczerze
mówiąc, nie czuję się znawcą heavy metalu. Nie znaczy to, że nie lubię heavy – bo
lubię i to bardzo. Częściej jednak wracam do klasyków niż poszukuje nowych
inspiracji. Pewnie to mój błąd, ale z drugiej strony kilka polskich zespołów,
które miałem okazję przesłuchać, a których nazw z uprzejmości nie będę tutaj
wymieniał, wywołały u mnie co najwyżej ból zębów.
Od razu powiem, że Hellhaim nie
wpisuję się w moje nienajlepsze przeżycia z formacjami Heavy. Wręcz przeciwnie,
album „Slaves of Apocalypse” okazał się bardzo dobrą i dojrzałą płytą metalową.
Powiedziałbym nawet, że podejrzanie dojrzałą jak na debiut. Wynika to jednak z
faktu, że Hellhaim nie wziął się znikąd, a pełnoprawny longplay, poprzedzony EP
„In Dead of The Night”, to bynajmniej nie są pierwsze wprawki muzyków formacji.
Szczególną uwagę należy zwrócić na doświadczenie dwóch gitarzystów – Piotra Konickiego
i Alberta Żółtowskiego, współtworzących w legendarnych obecnie dla polskiego
metalu latach 80. formacje X-Ray, Alioth i Holocaust. Co prawda nie można
powiedzieć, aby ciurkiem, od 1984 mieszali na scenie, ale bez wątpienia
doświadczenie, zapał i umiejętności gitarzystów wyraźnie wpłynęły na ukształtowany
już styl Hellhaim. Dodajmy do tego wcale nie mały wkład kompozytorski wokalisty
Mateusza Drzewicza (autora czterech na dziewięć utworów, chociaż dwa są
króciutkie – „The Vortex Trials” i „Golgotha”) oraz bardzo sprawną sekcję
rytmiczną i mamy odpowiedź, dlaczego „Slaves of Apocalypse” brzmi jak dzieło
starych wyjadaczy.
Styl mają ukształtowany, to fakt.
Tylko jaki jest to styl? Trudno jednoznacznie powiedzieć bo mamy do czynienia z
prawdziwym amalgamatem wpływów i inspiracji. Bez wątpienia jest to metal. Może brzmi
to niepoważnie i amatorsko, bo w końcu „metal metalowi nierówny” ale naprawdę
trudno uczciwie oddać wszystkie składowe wpływające na brzmienie formacji. Na
pewno mamy tu pokaźne dawki klasycznego heavy metalu spod znaku Judas Priest,
może odrobinę (ale tak „kapeczkę”) Angel Witch. Wpływy „klasyczne” rozrzedzone
są jednak przez znaczną obecność elementów jasno wskazujących na Merciful Fate,
Kinga Diamonda z ich black metalowym podejściem do heavy, mamy też sporo z blackend
thrash metal Deströyer 666 (szczególnie w kompozycji „Decimator”), odrobinę
death w śpiewie Mateusza Drzewicza, może też troszkę speed metalu. Na to
wszystko lekkie smagnięcie klawiszy. Całość ubrana w chwytliwe, ciężkie riffy, epickie
aranżacje (i epicki wstęp. Posłuchajcie „The Vortex Trials”) i dobry, mroczny
klimat całości. Album, jakby to nie zabrzmiało, sprawia cholernie dużo radochy.
Płyta jest równiuteńka jak fryzura detektywa Rutkowskiego. Nie ma ani jednego
słabego kawałka, który miałoby się ochotę przełączyć na inny.
Swoją drogą oznacza to też, że
nie ma jednego utworu, do którego czułoby się przemożną chęć powrotu. Dla jednych
brak typowego „singla” będzie wadą, dla mnie niekoniecznie – album, jako zwarta
całość broni się bowiem świetnie. A słuchałem go leżąc, słuchałem go sprzątając
chatę, jadąc samochodem i pisząc tą recenzję. Zawsze kopał z równą mocą. Pewnie,
moje osobiste preferencje skłaniają mnie do wymienienia „Ghosts of Salem” czy
wsomnianego już „Decimatora” jako najjaśniejsze momenty albumu, ale pewien
jestem, że gdyby zapytać o zdanie kogo innego, to mógłby wskazać zupełnie inne
utwory. I każdy miałby tu rację.
Co dla mnie bardzo ważne, nie odczuwałem
również dyskomfortu słuchając angielskich tekstów Hellhaim. Bardzo często
polskie zespoły decydujące się na wokalizy w obcym języku brzmią niemiłosiernie
kwadratowo, a kiepski akcent wywołuje uśmiech w miejscach, w których słuchacz
bynajmniej nie powinien się uśmiechać. Tutaj tego nie ma. Na pewno jest to
zasługa lingwistycznych zdolności Mateusza Drzewicza ale wskazałbym również na
dobrą produkcję i miks, w którym wokal
nie dominuje nad instrumentami. Co ciekawe, jak na płytę wydaną własnym nakładem
muzycy postarali się też o blichtr i przepych samej edycji. Mamy więc i świetną,
klimatyczną okładkę jak i normalny booklet z tekstami. Cieszy mnie to
niezmiernie. Lubię booklety.
Wypadałoby jakoś podsumować
wrażenia. Płyta „Slaves of Apocalypse” jest albumem za który po prostu warto
sięgnąć. Niezależnie od tego czy wolicie Motörhead, Judas Priest czy Kinga Diamonda lub Witchfinder General. Album
nagrany na światowym poziomie, pełen dobrych riffów, ciekawych melodii i
pomysłów. Nic mu nie brakuje ani pod
względem wizerunkowym ani muzycznym. Szkoda by było, gdyby dopiero za
dwadzieścia/trzydzieści lat znawcy tematu zaczęli nad nim cmokać w zachwycie.
Pocmokajcie już teraz.
Kuba Kozłowski, Ocena: 5
U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz