Ignu zawsze rozpozna
drugiego Ignu – tak piszą muzycy warszawskiej stonerrockowej formacji
działającej pod tą właśnie nazwą. Czym jest Ignu? Jest osobą żyjącą tylko przez
chwilę i przez całą wieczność, szaleńcem, mistykiem i ignorantem. Gnostykiem,
który, jak wyjaśnia Allen Ginsberg, autor wiersza pod tym samym tytułem, nie cierpi
zanurzony w obłokach niewiadomego. Ignu wcześnie w swoim życiu poznaje czym
jest samotność bywając wszędzie i nigdzie. Każdy Ignu potrafi dostrzec
błyskawicę w pustym świetle dnia, gdy niebo przybiera błękitny odcień.
Tako rzecze poeta, a ja nie mam podstaw, aby mu nie
wierzyć, chociaż każdy przyzna że nie są to informacje, które można w logiczny
sposób zinterpretować. Nieważne. Skoro muzycy formacji – Cyryl Skiba, Lubosz
Majewski, Jan Szege i David Condis Y Troyano (genialne nazwisko!) są Ignu to ja
też chce nim być. Nawet pomimo tego, że nie lubię sypiać w nie swoim łóżku, co -
ponownie odnosząc się do Ginsberga - ponoć charakteryzuje każdego Ignu.
A jednak jestem w stanie się poświęcić – tak dobrą płytę nagrali.
Album „Lightningflash Flintspark” opublikowany został własnym sumptem,
co zresztą uznać należy za smutną przypadłość polskiej sceny muzycznej, której
notabene, bardzo nie lubię. A nie lubię jej właśnie za to, że jak kraj długi i
szeroki nie ma wydawcy (a kilka gigantów przecie tu działa i całkiem nieźle
funkcjonuje), który zainteresowałby się dokonaniami młodych artystów nurzających
się w klasycznych bluesowych wpływach, podkręconych hard rockiem i dojrzałą psychodelią.
Takim właśnie zespołem jest Ignu. W szeroko pojętym „mainstreamie” mamy za to
wiecznie żywe skamieliny polskiego rocka a niby wielkim „odkryciem” muzycznym
pozostaje Curly Heads.
Szkoda by było, gdyby album Ignu przeszedł niezauważony.
Otwierający płytę i wybrany na singiel „Checkered Room” to utwór soczysty, charakterny,
wzbogacony o świetną, odrobinę nierealną pracę gitary, która świetnie wprowadza
słuchacza w klimat całego albumu. Potem przychodzi czas na stonerowski, gęsty
przester i już wiadomo, że jesteśmy w domu. Drugi na liście „Kwiat paproci”
wyróżnia się z kolei słowami śpiewanymi w naszym ojczystym języku, co zresztą
początkowo zdawało mi się odrobinę nie na miejscu. Sytuacja podobna jak z hard
rockiem królującym na japońskiej scenie muzycznej lat 70. Wówczas młodzi wyznawcy
Black Sabbath i Hendrixa unikali języka rodzinnego, ze względu na jasne dla
nich konotacje ze sceną pop, od której chcieli pozostać jak najdalej. W podobny
sposób utwór ten podziałał na mnie – zbyt blisko mainstreamu, pomyślałem, a w
każdym razie pomyślałem tak na początku odsłuchu. Po kilkakrotnym powrocie do
utworu i wczytaniu się w tekst stwierdzam, że „Kwiat paproci” bije na głowę
wszystko to, co oferuje nam polskojęzyczny rock z „pierwszego obiegu”. Być może
wokale są tu odrobinę zbyt wygładzone, ale szorstkości utworowi nadaje gitara,
pięknie łkająca w niektórych fragmentach i grająca z wyczuciem sekcja
rytmiczna. Dalej mamy spokojny, transowy idealny do relaksu przy ulubionych używkach
„Snow” i hard rockowy „Heavy Debris”.
Nie o to jednak chodzi, aby roztrząsać tu każdy utwór. To, na co powinno się jednak zwrócić uwagę, to spójność albumu, logiczna i przemyślana konstrukcja utworów oraz świetne riffy, niekiedy uderzające po głowie a innym razem pozwalające zanurzyć się w oparach psychodeli, którą bardzo lubię.
Nie o to jednak chodzi, aby roztrząsać tu każdy utwór. To, na co powinno się jednak zwrócić uwagę, to spójność albumu, logiczna i przemyślana konstrukcja utworów oraz świetne riffy, niekiedy uderzające po głowie a innym razem pozwalające zanurzyć się w oparach psychodeli, którą bardzo lubię.
Tutaj mała dygresja. Obawiam się, że mówiąc o polskiej
scenie stonerrockowej często zmuszony będę uderzać w patetyczne tony, a patos w
małych nawet dawkach najczęściej kończy się bólem żołądka. Tyle, że Polska stoi
świetnym stoner rockiem. Formacji nagrywających muzykę na najwyższym, światowym
poziomie jest wiele. Każda z nich doskonale zna się na swoim fachu, ma pomysł na
twórczość i niezbędne umiejętności do wcielenia go w życie. Ignu jest właśnie
takim zespołem, co potwierdza debiutancka płyta „Lightningflash Flintspark”.
Warto się z nią zapoznać a gdy nadarzy się taka możliwość wyskoczyć na koncert.
Tak po prostu. Dobrą rockową twórczość trzeba wspierać.
Kuba Kozłowski, ocena: 4+
U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
Miodzio
OdpowiedzUsuńKupuję to