Od dnia premiery wracam regularnie do albumu Corrosion of Conformity. Jest
to po prostu płyta niezwykle udana, pełna southernrockowego luzu, metalowego
zacięcia i riffów alla Black Sabbath. W zasadzie nic więcej do szczęścia nie potrzeba. Album
genialnie sprawdza się w samochodzie a energia płynąca z pierwszych czterech
pełnoprawnych utworów aż zrywa tupecik. Powrót Peppera Keenana, który zapewne
nie mógł już słuchać dudniącego, gardłowego basu Phila Anselmo, okazał się
doskonałym rozwiązaniem – to, ile ten gitarzysta dodaje charakteru poszczególnym
kompozycjom nie mieści się w głowie. Niby CoC na kilku ostatnich albumach
również nie zawodził (szczególnie dobrze wypadł „Corrosion of
Conformity” z 2012 roku, ale mogę być w tym osądzie odosobniony – nie wiem, nie śledzę
recenzji tego konkretnego wydawnictwa) a jednak z Keenanem na pokładzie jest
jakby bardziej monumentalnie, zmieniły się też odrobinę środki wyrazu.
W dużej mierze mamy tu piękny,
czyściutki i apetyczny sludge. I to sludge niepozbawiony również dobrych
melodii. No i właśnie, w tym cała rzecz, o to się rozchodzi! Doskonałych
melodii tu nie brakuje – otwierające płytę „The Luddite” jak i „Cast the First
Stone” oraz, przede wszystkim, „A Wolf Named Crow” ustawiają słuchacza na
baczność i każą mocniej przycisnąć słuchawki do uszu. Toż to jest genialny
początek płyty! Nie przeszkadzają również krótkie interludia w postaci „Novus
Deus” czy „No Cross” jak i późniejsze, np. „Matre Diem”. Niektórym psuje odbiór
albumu wciskanie między pełnokrwiste utwory tych, odrobinę odmiennych pod
względem muzycznym, przerywników. Właściwie mogę się zgodzić, że czyste
uderzenie płynące z kompozycji zostaje jakby odrobinę rozwodnione przez interludia,
ale moim zdaniem dodają one jednak charakteru całości. Nie będę się jednak
upierał, że są niezbędne na płycie. Nie są. Album równie mocno podobałaby mi
się i bez nich. Muszę też przyznać, że odnosi
się wrażenie „przegadania” albumu właśnie ze względu na ich natłok. Już patrząc na trackistę pierwsze, co przychodzi
do głowy to myśl: „Ta płyta jest za długa!”.
Nie sprawdza się to jednak w
odsłuchu. Ani razu nie czułem się znużony, nie spoglądałem nerwowo na zegarek,
czekając aż płyta się skończy. Chociaż równocześnie muszę przyznać, że pierwsza
część longplaya wali tak mocno obuchem po głowie, że nasze oczekiwania względem
poziomu całości zostają mocno wwindowane. No i niestety mniej więcej od „Old
Disaster” robi się jakby bardziej monotonnie, jakby odrobinę mniej wyraziście.
Kończą się melodie – poza świetnym, mrocznym utworem tytułowym. Pozostaje
jednak energia i dobre nastawienie wynikające z fantastycznej pierwszej połowy
albumu. Zresztą im dłużej słucha się „E.L.M” czy „Quest To Believe” tym więcej
zyskują. Co tu kryć, lubię takie płyty.
Nie lubię za to wydawania
albumów niemal jak na rolce od papieru toaletowego. Digipack „No Cross No
Crown” jest cieniutki, delikatny i na pewno ulegnie zniszczeniu w ciągu
najwyżej roku. To niemal tak, jakbym kupił plastikową jednorazówkę w cenie, w
której powinienem dostać torbę z Ikei. Lubię digipacki, ale, po pierwsze,
dawajcie ludziom wybór! Ja nie widziałem, żeby dostępny był również jewellcase.
Po drugie, róbcie je z przynajmniej z odrobiną przyzwoitości kołatającą gdzieś
w tyle głowy! Ile kosztuje takie tekturowe pudełko? Grosze, prawda? A ile
chcecie za album? No właśnie… a warto pamiętać, że koszt wykupienia licencji
bynajmniej nie amortyzuje się w kosztach produkcji. Także i ta wymówka odpada.
Kuba Kozłowski, Ocena: 4+
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz