Nie powiem, żebym jakoś usychał z tęsknoty za nowym albumem Judas
Priest. Dlatego też premiera „Firepower” w pewnym stopniu mnie zaskoczyła.
Oczywiście od dawna już wiadomo było, że na rynek trafi następca „Redeemer of
Souls” ale nie śledziłem notek prasowych na ten temat. Powiem szczerze, że to,
kiedy do sklepów trafić miał osiemnasty album Judasów było mi obojętne.
Gdybym obecnie, po wielokrotnym
odsłuchu najnowszego albumu miał powiedzieć, że już teraz z niecierpliwością wyczekuję
kolejnych longplayów, musiałbym srogo skłamać. Judas Priest nie wzbudzają we
mnie emocji już od lat, pomimo wielu legendarnych płyt w ich dorobku. Bo
przecież, z ręką na sercu, trzeba przyznać, że jest to zespół wielki, chociaż
być może odrobinkę niedoceniany. Zastanówmy się, gdzie znajdowałby się
współczesny Heavy Metal bez takich dzieł, jak „Sad Wings of Destiny”, „Sin
After Sin”, „British Steel”, czy „Painkiller”. Problem polega jednak na tym, że
wszystkie z wymienionych płyt mają już kilka dekad na karku. Ba, w przypadku
genialnej „Sad Wings of Destiny” mowa o 44 latach! Czy w ostatnim czasie zespół
w jakikolwiek sposób potrafił nawiązać do tamtych, słusznie docenionych płyt?
Nie potrafił. Ani etap pudel metalowy nie przyniósł nic wartego uwagi, poza
kilkoma, niezwykle tandetnymi teledyskami (chociażby „Turbo Lover” z „Turbo”)
ani okres z Timem „Ripperem” Owensem nie wpłynął na sensownie przemyślaną
odmianę stylistyczną. Zresztą o ile w przypadku Iron Maiden płyty z Blazem
Bayley’em są kontrowersyjne, ale ciekawe i mogą się podobać, to Judas Priest z
Owensem zeszli na głębokie manowce.
Powrót Roba Halforda pomógł
tchnąć odrobinę życia w formację, która opublikowała udany „Angel of
Retribution”. Pomysłów starczyło wyłącznie na jedną płytę. W kolejnych latach
dostaliśmy niesłuchalny „Nostradamus” i nieciekawy „Redeemer of Souls”. Nie ma
się więc co przesadnie dziwić, że taki umiarkowany fan zespołu jak ja nie
odliczał godzin do premiery. Patrząc trzeźwym okiem na karierę zespołu w ciągu
ostatnich niemal 28 lat, biorąc pod uwagę odejście K.K. Downinga i walkę z
chorobą Parkinsona, jaką toczy Glenn Tipton po prostu nie było na co czekać. I
pewnie oddani fani Judas Priest będą na mnie wieszać za to psy, ale Judas
Priest jest od kilkudziesięciu lat typową skamieliną, ciekawą raczej dla
znawców tematu, niż przypadkowych osób z zewnątrz. Jest jak rachityczny
maratończyk, który chociaż ledwo zipie, znajduje się granicy omdlenia to z
szaleństwem w oczach biegnie dalej, bo po prostu nie wie jak się zatrzymać i
nie paść prosto na twarz.
Co nie znaczy, że przy
„Firepower” źle się bawiłem. Bynajmniej! Najnowszy album Judas Priest bardzo
mocno mnie zaskoczył. Okazało się, że weterani potrafią nagrać album pełen
energii, dobrych melodii, świetnych wokali i dobrych riffów. A przecież po
„Redeemer of Souls” wydawało się, że zespół nie wyjdzie już poza heavy metalową
sieczkę, którą mózg usuwa z podświadomości jako zbędny śmieć w tym samym
momencie, w którym wyłączymy płytę. Na „Firepower” zespół pokazuje, że wciąż ma
potencjał i nie zapomniał jak grać czystego, klasycznego satysfakcjonującego
metalu. Zresztą co by nie mówić o, co prawda licznych, spadkach formy zespołu,
to Judasi zdążyli więcej zapomnieć w ciągu tych 50 lat niż takie Iced Earth
kiedykolwiek zdołali się nauczyć.
Na szczęście „Firepower” nie jest
albumem przeintelektualizowanym czy zbyt ambitnym. Jest zbiorem dobrych kompozycji,
które słucha się z przyjemnością. Już po otwierającym płytę utworze tytułowym
widać, że produkcja nabrała gęstości, jest bardziej mięsista i selektywna niż w
przypadku zamulającego odrobinę poprzedniego albumu. Porządne gitarowe granie
nabrało wyrazistości a wokal Halforda brzmi naprawdę znakomicie. Chyba najlepiej
od czasu „Painkillera”. Tak „Lighting Strike” jak i „Evil Never Dies” trzymają
poziom, chociaż są być może odrobinę mało intrygujące. Po nich na track liście
następuje pierwszy singiel z albumu, utwór ewidentnie pisany pod stadiony i
trzeba przyznać, że „Never The Heroes” spisuje się w tej roli świetnie. Nie
brakuje tu chwytliwego refrenu do którego można z oddaniem pomachać łepetyną w
przerwach od pociągania kolejnych łyków piwa. Typowy hevy, ale w jak najlepszym
tego słowa znaczeniu. Tutaj Judas Priest zdali sobie chyba sprawę, że
przyjemności należy dawkować, bo kolejny na albumie znalazł się utwór będący w
zasadzie antytezą poprzedniego. „Necromancer” nie ma ani chwytliwej melodii,
ani dobrego pomysłu a skandowany refren wywołuje u mnie lekkie uczucie
zażenowania. Nie ma co jednak rwać szat, bo na płycie trwającej niemal godzinę
muszą znaleźć się jakieś wpadki. Kolejne trzy utwory (w zasadzie dwa, bo
„Guardians” stanowi niepotrzebnie wydzielony osobną ścieżką wstęp do „Rising
from Ruins”) to Judas Priest, które po gwałtownym zwolnieniu wyrównało prędkość
i jedzie na wygodnym, czwartym biegu. Kawałki „Children of the Sun” oraz
„Rising From Ruins” nie podnoszą ciśnienia, ale też nie zmuszają do szukania pilota.
Są po prostu przyzwoite.
Prawdziwa petarda czeka nas wraz
z „Flame Thrower”, kawałkiem, który moim zdaniem wejdzie do znakomitej
elitarnej grupy najbardziej kopiących tyłek utworów Judas Priest w historii.
Jest świetny – melodyka rytmika, nieoczywista linia wokalna w refrenie, energia
i szaleńczy śpiew Halforda zgrały się
jak w zegarku. Już wyłącznie dla tego kawałka mógłbym kupić bilet na koncert.
Zaraz po nim równie udany, chociaż mniej energetyczny „Spectre”. Wydaje mi się,
że dla płyty błędne okazało się umieszczenie ich jeden po drugim. Taki „Flame
Thrower” doskonale przywróciłby skupienie słuchacza, gdyby wymienić go ze
słabym „Necromancerem” a tego, najlepiej, w ogóle wywalić z płyty. Album byłby
odrobinę bardziej zwarty, a utwory sympatyczne, ale przeciętne lepiej
przeplatałyby się z tymi genialnymi.
„Traitors Gate” ani mnie chłodzi, ani grzeje, podobnie „No Surrender”
ale już „Lone Wolf” brzmiąc z lekka nie-Judasowo zwrócił moją uwagę. Słychać w
nim echa Metalliki z okresu „Load/Reload” ale dzięki zmianie nastroju i, przede
wszystkim, tempa przywraca zainteresowanie płytą. Zaraz jednak przychodzi czas
ostatniego na albumie „Sea of Red” i zainteresowanie znowu opada.
Bez wątpienia, dużo tu słabszych
fragmentów, muszę to przyznać. Ale nawet słabsze utwory na „Firepower” są na
tyle dobre, że nie męczą, nie wystawiają cierpliwości słuchacza na próbę. Co
najwyżej powodują, że zaczynacie rozglądać się za czymś jeszcze do roboty. Nie
ma tu jednak jakichś diametralnych spadków formy a za to znaleźć można kilka
utworów naprawdę pierwszej klasy. Te przywracają wiarę w ciągle wyraźną siłę
twórczą dziadków z Judas Priest, którzy nadal mogłyby udzielać lekcji z heavy
metalu.
Kuba Kozłowski, Ocena: 4-
1- poniżej
wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz